Najmocniejsza waluta świata

Jaką walutę obecnie uznałbyś za najmocniejszą na świecie?

Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie wskazałby bez namysłu na polskiego złotego?! Tak, tak, moi drodzy; szukając najmocniejszej w tej chwili waluty świata zajrzyj właśnie do własnego portfela.

Tylko czy to oznacza, że jest tak dobrze? I wynika to z naszej tak wspaniałej sytuacji ekonomicznej i mocnej gospodarki? Oceń sam. Według mnie – nic bardziej mylnego.

Polski złoty konsekwentnie umacnia się od tygodni.

Niewątpliwie rzeczywistość, w której wycena dolara sięga 5 złotych, a euro i spędzającego całej rzeszy kredytobiorców sen z powiek franka szwajcarskiego ten poziom grubo przekracza jawi się jako chwilowy zły sen i należy zdecydowanie do przeszłości. A mieliśmy z tym do czynienia dopiero co, ponieważ jeszcze na jesieni ubiegłego roku. Od tamtego czasu nasza waluta ciągle nabiera siły. Ostatnio zdaje się wręcz zapie… lecieć na jakichś rynkowych sterydach. Warto jednak pamiętać, że jeszcze w połowie ubiegłej dekady dolar i frank potrafiły kosztować 3 i pół złotego, a euro ok. 4; nasza waluta jest więc wciąż zdecydowanie słabsza.

Dlaczego jednak ostatnie tygodnie przyniosły tak wyraźne umocnienie? I czy to nasza gospodarka i jej kondycja ma tu głos decydujący?

Bez wątpienia jeszcze do niedawna to dolar był niekwestionowanym walutowym królem. USA stały na początku podwyżek stóp procentowych. Inwestorzy przejmowali się jeszcze słowami prezesa Amerykańskiego Banku Centralnego. To razem windowało cenę dolara do rekordowych poziomów, a króla walut inwestorzy chętnie widzieli w swoich portfelach i kupowali na potęgę, bo to się po prostu opłacało. Zawsze przecież w niepewnych czasach szuka się bezpiecznych przystani, a za taką uchodził niewątpliwie amerykański dolar. Niechętnie patrzono na waluty takie jak nasza, czyli tzw. rynków wschodzących. Tylko, że wtedy złotemu to szkodziło, dziś zaś – pomaga.

Dolarowi korona z głowy spadła z głośnym brzękiem. Coraz wyraźniej na horyzoncie widać koniec amerykańskiego cyklu podwyżek stóp procentowych. Trzymanie pieniędzy w postaci dolarów opłaca się zatem coraz mniej, a zatem poważny kapitał szuka innych inwestycyjnych okazji. Stąd hossa na ryzykownym rynku akcji (której przyczyny i perspektywy są tematem na cały osobny cykl teksów) i spoglądanie w kierunku walut takich jak nasz poczciwy złoty.

Dolarowi zaszkodził też niewątpliwie kryzys bankowy w Stanach i nie tylko, biorąc pod uwagę kłopoty Credit Swiss czy Deutsche Bank.

Zyskuje natomiast euro, której nie obszedł mniej dotkliwy niż zakładano kryzys energetyczny.

Inflacja, jak się wydaje minęła swój szczyt, a do wojny w Ukrainie rynki, choć brzmi to bardzo brutalnie, już się przyzwyczaiły. A skoro zyskuje euro – zyskuje też złoty. Przynajmniej względem amerykańskiego dolara.
Dla tysięcy spłacających kredyty Polaków ważne może nawet bardziej jest to, co dzieje się ze wspomnianym wyżej szwajcarskim frankiem. Tu sytuacja zdecydowanie nie wygląda tak różowo, niemniej szwajcarska waluta jest na najniższym poziomie względem złotego od niemal roku. Na skutek konkretnych działań Banku Szwajcarskiego osłabienie jest jednak minimalne. I prognozy nie wyglądają najlepiej, przynajmniej dla tych, których kredyty mieszkaniowe z wyceną franka są związane. Globalnie popyt na niego wciąż jest przy tym wysoki.

Co dalej? Wiele głosów słychać o tym, że paliwo dla dalszego umacniania się złotego już się wyczerpuje.

Nie powinien jednocześnie też gwałtownie się osłabić. No chyba, jak rozmaici analitycy i innej maści specjaliści-teoretycy lubią podkreślać, że wydarzy się „coś nieprzewidzianego”. Co, choćby w kontekście pełnoskalowej wojny tuż obok nas jest prędzej czy później spodziewane i raczej pewne. Przewidywanie nieprzewidywalnego jest tu zatem bezwzględnie wskazane.